środa, 31 października 2012

Atak wielbłąda...

... nastąpił w sumie niedawno, t.zn. na samym początku mojej pasji drucianej - czyli w 2009 roku. Tak na marginesie dodam tylko, że wcześniej było głównie szydełko... i spora liczba serwetek. Raz porwałam się nawet na firankę, niestety nie doczekała się końca... albo raczej doczekała się końca mojej cierpliwości :) 

Tak czy inaczej 3 lata temu moim ambitnym założeniem było wydziergać Memu Ślubnemu sweter na drutach. Wyposażyłam się więc w ciepłą (ponoć wielbłądzią - metka przepadła) włóczkę i wzięłam się do roboty. Włóczka była cienka, mąż słusznej wagi i rozmiarów, do tego bardziej improwizowałam, niż opierałam się na jakimś wzorze. Wtedy to się po prostu nie mogło udać... szybko się poddałam. Skrawek swetra i resztki włóczki wylądowały w szafie.

Rok później zobaczyłam u mojej koleżanki z pracy szal, wydziergany ręcznie na szydełku przez jej mamę. To mnie zainspirowało do zrobienia sobie podobnego, ale o innym wzorze. Sprułam więc nieszczęsny sweter i oto powstał długi na 2 m i szeroki na 40 cm szal, a co!


Trochę włóczki zostało, więc pomyślałam że można by dorobić jakiś beret.




Od groma tej włóczki było, bo po zrobieniu szala i beretu nadal sporo zostało. No to machnęłam jeszcze czapkę  - sprężynkę.


Włóczka ?????, szydełko 4 mm, druty 5 mm.

I co? Minęło 2 lata a ja wciąż mam jeszcze resztki tej włóczki :)




1 komentarz:

  1. Uśmiechnęłam się do tego tekstu,pozdrawiam.Ania

    OdpowiedzUsuń